Ze względu na specjalność albo niespecjalność dzisiejszego dnia, postanowiłam napisać post poświęcony niczemu innemu jak właśnie miłości. Tym razem (tak jak lubię) egoistycznie, o miłości do siebie.

Gdy pada i wieje, a mróz ściska za tyłki, prawdziwi twardziele wychodzą na ulice. Zasiewają błotniste ścieżki i asfaltowe drogi prowadzeni przez pasję i utwierdzeni w swojej wewnętrznej sile. Jedni nazywają ich wariatami, dla inni stają się inspiracją do działania. Bo jak to mówi nasze staropolskie przysłowie „When the going gets tough, the tough get going ”(no może nie takie stare i nie takie polskie).

Pewnie, że fajnie jest sobie pobiegać, gdy pogoda dopisuje, ptaki ćwierkają przyjemną dla ucha melodię a uliczki parkowe przepełnia tłum rozbawionych przechodniów, ale to właśnie takie chłodne deszczowe poranki otwierają całkiem nowe możliwości. Bo gdy z góry pioruny strzelają a woda leje się strumieniami (no dobra, z tymi piorunami to trochę przesadziłam) tylko nieliczni nie zbaczają z wcześniej obranej ścieżki. Utwierdzeni w słuszności swoich działań, niestrudzenie podążają drogą, która z każdym dniem przybliża ich do obranego celu. Dla większości marzenia zawsze pozostaną w sferze fikcji, nie dla nich. Kuloodporni znają swoją wartość i wierzą, że tak prozaiczne sprawy jak pogoda nie pokrzyżują ich planów.

Pobudka!

Gdy budzi mnie dobrze znana (lekko znienawidzona) melodia z telefonu, czuję że każda część ciała, na przekór chęciom i wcześniejszym planom, stara się z całych sił przekonać mnie do pozostania w przytulnym łóżku. W głowie toczy się wojna, siły ciemności przejmują kontrolę nad moim umysłem podsuwając mi każdy możliwy i pewnie nie jeden mało realny powód, by zrezygnować ze swoich planów (nie uwierzycie ile wymówek jest w stanie wymyśleć człek w tak krótkim czasie). Naprzeciw nim wysuwają się, początkowo ciche i prawie niesłyszalne szepty, które z każdą sekundą przybierają na sile by w ostateczności przeistoczyć się w stanowcze i niedające spokoju głosy. To moje ambicje i marzenia domagają się realizacji i tylko dźwięk ciała staczającego się ciężko po krawędzi łóżka sprawia, że jak za dotknięciem magicznej różdżki, ustają. Bitwa zakończona zwycięstwem. Wszystko to trwa może kilka sekund, chociaż czasami sprawia wrażenie wieczności. Wstaję, szybkim krokiem (tak by umysł się nie zorientował, ciemne moce jeszcze są lekko aktywne) podążam w stronę kuchni, nic mnie tak nie pobudza jak zapach świeżej kawy o poranku. Uch.. najtrudniejszą część mam już za sobą.

Odrobina przyjemności

Wróciłam. Przemoczona i zmarznięta niesiona siłą endorfin ściągam zabłocone ubranie. Moje ciało i umysł przepełnia w tej chwili tyle dumy i zadowolenia i taki nieopisany spokój i siła niesamowita, to nawet lepsze niż czekolada i seks razem wzięte. Po takiej próbie generalnej jestem gotowa na wszystko.

Nie zrozumcie mnie źle, jeśli ktoś chce po prostu egzystować, spać, jeść, srać i umrzeć, to jego sprawa, ale tak sobie myślę, że cholera, może warto czasami porzucić nasz konformizm i zawalczyć o więcej. Bo w życiu nikt ci nie zagwarantuje, że pogoda zawsze dopisze i co wtedy? Z życia się wypiszesz? Czy naprawdę pozwolisz by tak prozaiczne sprawy jak niska temperatura, trochę deszczu czy po prostu ciężar pierzyny w zimowy poranek powstrzymały cię przed osiągnięciem wyznaczonych sobie celów? Może warto tym razem powiedzieć swoim wymówkom dosyć, założyć ciepłe gacie, czapkę na głowę i podążać za marzeniami, jak ten wariat, którego mijałeś wczoraj na zakręcie w swoim wygodnym samochodzie.

PS. Jeśli właśnie szukałeś w google racjonalnego powodu by nie pójść na poranny trening, to źle trafiłeś. Tu go nie znajdziesz.