Zamykam oczy i widzę podbiegi, otwieram – to samo.

Nie, to nie żadna choroba, to przejściowe objawy wczorajszej piątki. A zaczęło się tak: kanapka z marmoradą z fig, kawa, rodzynki i w drogę. Jednej z tych rzeczy niedługo będę żałować, ale o tym później. Arkaloxoli znajduje się 60 km od miejsca, w którym mieszkam, ale ostatnie 20 to kręta wąska droga z licznymi wyżłobieniami.

Zdenerwowana, całkowicie “niedopogadania”, ściskam w kieszeni mapę biegu, szczegółowo analizowaną od tygodnia a w głowie myśli urządzają sobie imprezę bez trzymanki, za moim przyzwoleniem – niestety. Nie wiem, czego mogę się spodziewać, trasa nie łatwa, na pewno dobrego czasu wykręcić tam się nie da, ale dla mnie nieopierzonej amatorki, to i tak miała być szansa na życiówkę a skrycie może nawet na podium.

kreta bieg

Ale zacznijmy od początku. Wczoraj 4 października w środkowej części wyspy miał miejsce półmaraton Kreteński i towarzyszące mu dwa biegi na dystansie 5 i 10 kilometrów. Ja postanowiłam przebiec piątkę. Tak sobie jakoś poukładałam w swojej głowie, że w tym roku jeszcze skupię się na mniejszych dystansach i popracuję nad szybkością a półmaraton zostawię sobie na rok następny.

Mój bieg z racji pierwszeństwa półmaratonu i dziesiątki, zaplanowany był na godzinę 12-stą. W samo południe!!! Choć temperatura nie była zbyt wysoka to słońce o tej porze dnia dawało mocno się we znaki.

Nie czułam się najlepiej. Stres, poranna kawa i niekończące się zakręty na ostatnich kilometrach odbiły się negatywnie na moim samopoczuciu. Rozgrzewkę zaczęłam cała spięta i ociężała i choć po kilkunastu minutach było lepiej, to zdawałam sobie sprawę, że to nie jest mój najlepszy dzień.kreta bieg

Jeszcze wizyta w toalecie i szybko pobiegłam na linię startu. Było już mocno po 12 gdy ruszyliśmy (takie opóźnienia to tutaj norma). Zaczęłam chaotycznie ze względu na natłok osób i potrzebowałam około 400 metrów, może więcej, by złapać odpowiedni rytm. Wiedziałam, że jeśli chcę liczyć na życiówkę a może i podium, musze dać z siebie wszystko. Nie biegło mi się dobrze, do drugiego kilometra jakoś dawałam radę, później było już tylko gorzej. Nie czułam się najlepiej a głośna muzyka dobiegająca z ogromnych głośników tylko pogarszała sprawę. W myślach powtarzałam sobie: byle do trzeciego a potem tylko 600 metrów i z górki. To był taki mój punkt oszukańczy. Oddech był chaotyczny a podbieg dłużył się bez końca. Na 3 kilometrze, zaczęła łapać mnie kolka, jeszcze nie było tak źle, mówiłam sobie, już jest tak blisko, podołam. Jednak po 500 metrach ściskało tak bardzo, że musiałam się zatrzymać! Z ust wydobywały się odgłosy bólu a do oczu napływały łzy, chyba nie tyle z bólu, co z rozpaczy przed utraconą szansą. Nie wiem ile to trwało, kilka sekund, kilkanaście! Pamiętam tylko, że w myślach powtarzałam sobie, biegnij, rusz się! I tak jakoś z ręką zaciśniętą na brzuchu zaczęłam biec, bardzo spokojnie do momentu, gdy zza pleców wyłoniła się moja rywalka o miejsce na podium. Zadziałało to na mnie jak płachta na byka i nie wiem nawet jak to się stało, że znalazłam w sobie jeszcze trochę siły by przyspieszyć. Następny kilometr to walka o przetrwanie, który ostatecznie kosztować mnie będzie przegraną na mecie. To wszystko, na co było mnie stać w tej chwili. Na finiszu byłam już bardzo zmęczona, co wykorzystała wczesniej wspomniana koleżanka, wyprzedzając mnie na ostatniej prostej. Czas: 22.40 – miejsce 4 (kobiety).

kreta bieg
A taka zła byłam na mecie. Sobie do albumu dodam, ku pamięci!

Pozostał niedosyt i ale kupa doświadczenia. Brakuje nam tutaj, takich biegów, asfaltówek. Bo Kreta to głownie góry, ciężko tu znaleźć płaskie 10 kilometrów.

Ps. Miłym akcentem było spotkanie na mecie półmaratonu Polaka. Taki sympatyczny zasapany chłopak z orzełkiem na koszulce, krzyczący resztkami sił coś o podbiegach.